W Stanach Zjednoczonych stu
chłopców wyrusza w coroczny Wielki Marsz. Zasady są proste. Nie można zwalniać,
zatrzymywać się, czy zbaczać z trasy. Albo
idziesz, albo zarabiasz „czerwoną kartkę”- czyli w najlepszym wypadku kulkę w łeb.
Meta będzie tam, gdzie zostanie tylko jeden zawodnik, a pozostałych dziewięćdziesięciu
dziewięciu będzie martwych. Wydarzenie uważane jest za najlepszą formę rozrywki
w państwie. Od miesięcy gazety piszą tylko o tym. Ludzie wydają fortunę na
zakłady o to, kto miałby stać się ewentualnym zwycięzcą. Widzowie wystają
wzdłuż trasy marszu wiernie kibicując swoim ulubieńcom. Ci, którym się poszczęści
będą świadkami śmierci któregoś z zawodników. W końcu co może być lepszego od
możliwości pochwalenia się, że widziało się jak flaki jakiegoś gościa latały na
prawo i lewo? Chociaż nie… Przecież zawsze może zginąć dwóch na raz…
„Garraty przyglądał się temu apatycznie i myślał, że nawet groza powszednieje. Nawet śmierć bywa płytka.”
Wizja skrajnie wycieńczonych,
głodnych i brudnych chłopców przemierzających setki kilometrów pieszo napawa
przerażeniem. Stephen King opisuje to w bezpośredni i brutalny sposób, nie
owijając w bawełnę. Język którego używa jest prosty, naszpikowany wulgaryzmami.
Przemyślenia chłopców wplecione w okrutne wydarzenia nadają trochę
psychologiczny charakter książce. „Wielki marsz” jest jednak przede wszystkim
świetnym horrorem o pokonywaniu siebie. Ostry, wciągający i nie pozwalający przejść
obok obojętnie. Opis może przywodzić na myśl „Igrzyska śmierci”, ale Suzanne
Collins była bardziej… delikatna. „Wielki marsz” jest raczej dla wielbicieli
mocniejszych wrażeń. Mnie momentami nie tyle przerażał, co napawał
obrzydzeniem. Daje 5,5/6 i naprawdę polecam. Na pewno nie będziecie się nudzić.
Może kiedyś ;)
OdpowiedzUsuńUwielbiam horrory, szczególnie te Kinga i Mastertona.:D Narobiłaś mi ochoty na tę książkę. Muszę jej poszukać w bibliotece.;)
OdpowiedzUsuń