3 lipca 2013

Virginia C. Andrews „Kwiaty na poddaszu”

Dollangangerowie - piękni, kochający rodzice, dwunastoletnia Cathy, piętnastoletni Chris i pięcioletnie bliźnięta Carrie i Cory – żyją jak w bajce. Ich sielankowy świat zostaje jednak brutalnie zniszczony, kiedy w wypadku samochodowym ginie głowa i jedyny żywiciel rodziny. Załamana Corrine w obliczu piętrzących się długów i problemów postanawia zwrócić się o pomoc do rodziców, z którymi przed laty utraciła kontakt. Tłumaczy dzieciom, że ich dziadkowie są obrzydliwie bogaci, lecz wyrzekli się swojej córki, po tym jak wzięła ślub z własnym wujkiem – dużo młodszym bratem ich dziadka i jednocześnie ich tatusiem. Wdowa chce ponownie wkupić się w łaski umierającego ojca, aby wpisał ją do testamentu. Istnieje jednak problem. Mężczyzna nie może dowiedzieć się o istnieniu jej potomstwa – owoców grzechu. Razem ze swoją diaboliczną matką Corrine umieszcza więc dzieci w jednym z nieużywanych pokoi w rezydencji obiecując, że to tylko tymczasowe rozwiązanie. Czas jednak ciągnie się w nieskończoność, a dzieci z trudem starają się przywyknąć do nowej sytuacji.



„Kwiaty na poddaszu” są niezwykle wciągające. Zaczęłam je czytać dosyć późno z zamiarem odłożenia ich po kilku rozdziałach. Dlatego ze zdziwieniem zorientowałam się w końcu, że zaczyna świtać i zbliża się czwarta nad ranem. I tylko wizja wściekłej miny mojej babci, gdyby zorientowała się, że nie śpię, zmusiła mnie do przerwania lektury na kilka godzin.



Z niepokojem pomieszanym z fascynacją śledziłam losy rodzeństwa. Patrzyłam jak stopniowo budują małą rodzinę. Cathy i Chriss przyjęli role rodziców i otoczyli miłością bliźnięta, które tak bardzo tego potrzebowały. Podziwiałam ich za to, jak odpowiedzialnie się zachowywali. Obserwowałam, jak z biegiem czasu dzieci coraz bardziej odsuwają się od matki i zbliżają do siebie.


„Z każdej książki, którą przeczytałam, zaczerpnęłam jeden paciorek filozoficznej mądrości, a wszystkie nawlokłam na różaniec, który miał mi wystarczyć do końca życia.”


Zaraz po skończeniu książki byłam nią zachwycona i gdybym „na gorąco” pisała recenzję dałabym jej najwyższą ocenę. Jednak po przemyśleniu kilku spraw dostrzegłam w niej trochę wad i niedociągnięć, których nie zauważyłam, będąc tak pochłonięta fabułą. Nie zmienia to jednak faktu, że książkę uważam za bardzo dobrą i godną polecenia.



Narratorką powieści jest Cathy, co jest równoznaczne z jej prostym językiem. Autorka trochę za bardzo starała się stylizować go na odpowiedni dla dwunastolatki, jednocześnie snując głębokie rozważania na temat życia i miłości.


Dostajemy tutaj cały wachlarz różnych i mocno przerysowanych postaci. Babcia jest do szpiku złą dewotką, której jedynym zajęciem jest uprzykrzanie życia zrodzonym z grzechu wnukom. Cathy i Chris są niezwykle dojrzali. Od momentu przyjazdu bez trudu opiekują się młodszym rodzeństwem. Bez zająknięcia karmią je, uczą czytać i pisać, kładą do snu. Bliźnięta natomiast niczym szczególnym się nie wyróżniają. Zachowują się jak dużo młodsze od siebie dzieci. Nie rozumieją połowy sytuacji, nie mają własnego zdania. Są tylko tłem wydarzeń.



Mocno wyolbrzymiona jest też przemiana Corrine. Żadna kobieta nie zmienia się tak gwałtownie z idealnej rodzicielki w egoistycznego potwora. Poza tym skoro na początku była taka cudowna nie wiem, dlaczego podjęła takie, a nie inne decyzje.



Nie rozumiałam też dlaczego, z czysto praktycznego punktu widzenia, rodzeństwo wciąż przetrzymywane było pod poddaszem. Ze względu na panoszącą się wszędzie służbę, czy ciągłe przyjęcia z masą gości zabieg ten był niezwykle ryzykowny. W każdej chwili ktoś mógł odkryć ten mały „sekret”. O ile wygodniejsze i bezpieczniejsze dla matki i babci dzieci byłoby umieszczenie ich w jakimś małym mieszkanku poza miastem pod opieką niańki.



Pojawia się tam też kilka przesadzonych i niespójnych sytuacji. Życie na poddaszu zostało przedstawione tak, jakby była to co najmniej zatęchła piwnica, a przecież dzieci tonęły w luksusowych ubraniach i zabawkach. Skoro jednak warunki były tak tragiczne, to chęć ucieczki pojawiła się stosunkowo późno.



„Miłość nie zawsze przychodzi, kiedy się tego chce. Czasami się po prostu przydarza mimo naszej woli".”



Jak już wspomniałam te niedociągnięcia nie przyćmiewają mojego obrazu książki. Fabuła jest na tyle interesująca i wciągająca, że aż tak mi nie przeszkadzały. Książka porusza problemy fanatyzmu religijnego, nietolerancji, konieczności szybkiego dorastania, zachłanności, moralności, dojrzewania w zamknięciu, czy kazirodztwa. Zadaje też ważne pytania o system wartości człowieka. Przez hiperbolę autorka uwypukliła pewne zachowania zmuszając czytelnika do refleksji nad sobą.



Książka zdecydowanie nie jest lekkim czytadłem. Wymaga przemyślenia pewnych spraw i określenia własnego stanowiska. Cieszę się, że na mojej półce stoi już kolejna część i nie będę musiała długo na nią czekać. 5/6.



Motyw życia w zamknięciu przypominał mi „Pokój” Emmy Donaghue, tylko, że w „Kwiatach…” zamiast porywacza noszącego klucz od więzienia były przerażająca babcia i ukochana mamusia. Polecam więc książkę wszystkim fanom serii V. C. Andrews.