24 października 2012

Arthur Conan Doyle „Pies Baskerville’ów” (audiobook)



Od jakiegoś czasu coraz częściej sięgam po kryminały, horrory, czy thrillery. Wbrew moim wcześniejszym przypuszczeniom, ten gatunek bardzo przypadł mi do gustu. Do tej pory jednak, nie miałam styczności z klasyką kryminału. Kiedy więc otrzymałam możliwość zapoznania się z najsłynniejszym detektywem na świecie – Sherlockiem Holmsem – od razu z niej skorzystałam. Była to pierwsza dla mnie książka, z którą zapoznałam się w postaci audiobooka.

Historia rozpoczyna się, gdy do Holmesa, z wizytą, przychodzi doktor Mortimer. Ma on dla słynnego detektywa nie lada wyzwanie. Prosi o rozwiązanie zagadki śmierci jego przyjaciela, sir Charlesa Baskervilla. Według raportów policji, zgon denata nastąpił w wyniku silnego strachu. Mortimer uważa jednak, że śmierć ta ma coś wspólnego z klątwą od lat ciążącą na rodzie Baskervill’ów. Według legend, rodzinę tę prześladuje przerażający pies ponadprzeciętnych rozmiarów. Doktor obawia się o życie ostatniego przedstawiciela przeklętego rodu, sir Henry’ego, który właśnie przybył do rodzinnej posiadłości. Detektyw Holmes ma na głowie jednak za dużo spraw i nie może osobiście zająć się i tą. Prosi więc o pomoc swojego oddanego przyjaciela, doktora Watsona. Ten, wraz z sir Henrym ma udać się do dworu Baskervill’ów i stamtąd śledzić postępy śledztwa. Sherlock Holmes szybko orientuje się, że tym razem trafił im się godny przeciwnik…

Jeżeli chodzi o samą historię, to jestem zadowolona. Okazuje się, że śledztwo prowadzone bez nowoczesnej technologii i laboratoriów też może być ciekawe. „Pies Baskerville’ów” ma swój mroczny klimat. Misternie skonstruowana intryga potrafi wywołać ciarki na plecach. Bohaterowie są świetnie dobrani. Holmes jest błyskotliwy, genialny, zabawny, ale też niestety zarozumiały. Watson to miły, pokorny i sympatyczny flegmatyk. Uczynienie go narratorem opowieści było strzałem w dziesiątkę. Nie wymądrzał się, jak Holmes, ale powoli, krok po kroku dążył do rozwiązania zagadki. A miejsce? Mokradła w hrabstwie Devon  nadają się do tej historii doskonale. Sprawiają, że czytelnik (lub w tym wypadku słuchacz) czuje, jakby i nad nim spowijała się tajemnicza mgła.

Chciałabym jednak wspomnieć o stronie bardziej technicznej. Do tej pory byłam mocno uprzedzona do audiobooków. Zarzekałam się, że w życiu po nie sięgnę. Teraz pokornie przyznaję się jednak, że rozwiałam większość moich obaw. Z większością historii zapoznawałam się w czasie podróży autobusem. Po tym, jak raz w takim przypadku próbowałam czytać książkę, i po jakimś czasie żołądek zaczął podchodzić mi do gardła, a literki zlewały się w całość, powiedziałam sobie, że nigdy więcej. Z audiobookiem nie było tego problemu i uważam, że w takich sytuacjach jest to rozwiązanie idealne. Na początku bardzo denerwował mnie sposób czytania lektora. Jakub Sender za wszelką cenę, na każdym kroku starał się modulować głos. Tym sposobem, wcielając się w Holmesa mówił głębszym tonem, a w kobiety wyższym. Niestety nie zawsze trzymał się obranego przez siebie sposobu, więc często gubiłam się w tym, kto teraz mówi. Z czasem, po prostu się do tego przyzwyczaiłam. Wiele osób mówi, że nie może się skoncentrować słuchając audiobooka. Ja nie miałam tego problemu, dopóki robiłam to w autobusie. W domu jednak, raz zwyczajnie usnęłam. Myślę jednak, że wystarczy zająć czymś w tym czasie ręce (np. ugotować obiad) i po problemie.

Uważam, że każdy wielbiciel kryminałów powinien sięgnąć po Sherloka Holmesa. Oczywiście polecam „Psa Baskervill’ów”. Ja, jeżeli nadarzy się taka okazja, pewnie jeszcze nie raz zapoznam się z przygodami tego niesamowitego detektywa i Watsona. Jeżeli chodzi zaś o audiobooki to myślę, że to idealne rozwiązanie dla tych, którzy nie mają czasu, by czytać książki w tradycyjny sposób.  Za historię daję 5/6.

22 października 2012

Lauren Oliver „7 razy dziś”



„Może dla ciebie jest jakieś jutro. Może dla ciebie istnieje tysiąc kolejnych dni albo trzy tysiące, albo dziesięć- tyle czasu, że możesz się w nim zanurzyć, taplać do woli, że możesz pozwolić by przesypywał ci się przez palce jak monety. Tyle czasu, że możesz go marnować.
Ale dla niektórych istnieje tylko dziś. I tak naprawdę nigdy nie wiadomo.”

Sam jest jedną z najpopularniejszych dziewczyn w szkole. Ma wspaniałego chłopaka. Wraz z trzema przyjaciółkami, Linsday, Elody i Ally, czuje, że świat należy do niej. Jej życie jest idealne. Dziewczyna, taka jak ona, może pozwolić sobie na wszystko. Flirt z nauczycielem matematyki?  Wagary? Kiedy jest się ładnym i popularnym wszystko będzie ci wybaczone.
Jest piątek, 12 lutego, Dzień Kupidyna. To dziś Sam ma „przypieczętować” swój związek z Robem. W szkole, w ramach tradycji, dostaje kilka róż w dowód przyjaźni i podkreślenia statusu społecznego. Wieczorem, wraz z przyjaciółkami, Sam idzie na imprezę do domu starego przyjaciela, Kenta. Alkohol leje się litrami, wszędzie pełno jest pijanych nastolatków. A co z Robem i ich wielkim dniem? Cóż, chłopak tak się zalał, że nie jest w stanie podnieść się z kanapy. Znużone i lekko wstawione dziewczyny postanawiają wrócić do domu. Jadą samochodem. Śmiech, muzyka i żarty. I w pewnym momencie wszystko się zmienia. Błysk świateł, pisk dziewczyn i przeraźliwy ból… I znów jest piątek, 12 lutego, Dzień Kupidyna.

Sam będzie musiała zmierzyć się z rzeczywistością i dojść do tego, co się z nią dzieje. Czy ona umarła? Czy tak właśnie wygląda śmierć? A może los daje jej drugą szansę, aby naprawiła swoje błędy i odpowiedziała za przewinienia?

Po „7 razy dziś” spodziewałam się „Dnia Świstaka” w wersji dla nastolatek. Główna bohaterka wplątuje się w pętlę czasową i musi zmienić coś w swoim życiu, aby wróciło ono do normalnego rytmu. Jej przygody są niezwykle zabawne. Pewnie poznaje miłość swojego życia. Historia skończy się  romantycznym pocałunkiem. Plus, minus jakiś mały dramat i kilka prób samobójczych. Myślałam, że tak będzie wyglądała ta książka. Sięgnęłam po nią, głównie przez to, że jest to debiut autorki „Delirium”, w którym się zakochałam. W dodatku słyszałam o niej wiele dobrego. I wiecie co? Książka pozytywnie mnie zaskoczyła.

Przede wszystkim historia nie jest taka cukierkowa, jak by się mogło wydawać. Sam nie jest przemiłą, uroczą dziewczyną gotową przeprowadzać staruszki na światłach. Traktuje innych z wyższością, poniża tych, których nie lubi, ignoruje rodziców, nie odzywa się do starych przyjaciół. Wszelkie wyrzuty sumienia tłumi w zarodku. Jednocześnie wydaje się być „niewolnicą” popularności, mimo, że ona sama tego nie zauważa. Na stronach kartek, obserwujemy jednak, jak Sam powoli zaczyna rozumieć, co jest ważne w życiu i dostrzega, jak wiele przegapiła.

„7 razy dziś” to historia o tym, że powinniśmy zastanowić się nad własnym życiem i zmienić je na lepsze, póki jeszcze możemy. O tym, że nie należy marnować danego nam czasu, bo nie wiemy, ile go zostało. Uświadamia, jaką wagę mają podejmowane przez nas decyzje. Zwraca uwagę na problemy dzisiejszej młodzieży. Pierwszoosobowa narracja i lekki język potęgują wrażenie autentyczności książki, co sprawia, że pozostaje ona na długo w naszej pamięci. Najlepsze jest zaskakujące i skłaniające do refleksji zakończenie. To ono czyni tą historie niezwykłą. 5/6.

„Jeden fałszywy krok, jeden postój, jeden skrót i nagle dorabiasz się nowych przyjaciół albo fatalnej reputacji, albo chłopaka, albo złamanego serca.”

7 października 2012

Wrześniowe zdobycze książkowe, czyli stosik #2



Już dawno miałam zamiar dodania stosiku, ale nie mogłam nigdzie znaleźć kabla do aparatu, żeby zrzucić zdjęcia na komputer. Tak więc, dopiero teraz, prezentuję Wam moje wrześniowe zdobycze. Nie jest tego dużo, ale starałam się ograniczać zakupy, ponieważ na moich półkach wciąż czeka masa książek do przeczytania.



  1. Karen Thompson Walker „Wiek cudów” [RECENZJA] – nagroda od wydawnictwa Znak, za recenzję miesiąca.
  2. Paweł Sych „Wariat na pogorzelisku” – prezent od ZwB za nienadesłanie egzemplarza recenzyjnego „Prawdziwych morderstw”.
  3. Lauren Oliver „7 razy dziś” – pożyczone od alice, właśnie czytam, więc niedługo pojawi się recenzja.
  4. Anna Ryczkowska „Kobieta bez twarzy” – jw.
  5. Sebastian Fiszek „Odłamek” – kupione z jakąś gazetą.
  6. John Harding „Siostrzyca” – z Targu z książkami.
  7. Wendy Webb „Duchy przeszłości” – jw.
  8. Erich Segal „Absolwenci” – pożyczone, zaczęłam czytać, ale jakoś mi nie idzie.
  9. Suzanne Collins „Kosogos” [RECENZJA] – wypożyczone z biblioteki.
  10. Trudi Canavan „Nowicjuszka” – jw.
  11. Stephenie Mayer „Przed świtem” – jw. Ja również postanowiłam wyrobić sobie własne zdanie o tej serii. Jak skończę tą część, to może napiszę recenzję.



A tą zakładkę dostałam w prezencie. ;)



3 października 2012

Karen Thompson Walker „Wiek cudów”



Ile w swoim życiu słyszeliście wizji końca świata? Wielki potop, spadający meteoryt, zmiana biegunów Ziemi, wybicie naszej planety z orbity przez inną… Wraz ze zbliżającym się ostatnim dniem kalendarza Majów i jednocześnie najpopularniejszą przewidywaną datą Apokalipsy, zewsząd zasypują nas książki, filmy, czy seriale poświęcone tej tematyce. Pomysłów, jak miałby owy koniec wyglądać, jest mnóstwo. Jednak czegoś takiego jeszcze nie było. Ale zacznijmy od początku…

Mamy kolejny zwykły poranek. Rodzice przeglądają gazety. Jedenastoletnia Julia wraz z przyjaciółką Hanną, która u niej nocowała, szykują się do szkoły. Mama wychodzi po obwarzanki do sklepu. Kiedy wraca, jest bardzo zdenerwowana. Mówi, że stało się coś strasznego. Ale mama zawsze przesadza. Robi z igły widły. W końcu jednak, Julia, na wyraźną prośbę matki, zrezygnowana włącza telewizor. I wtedy spada na nich przerażająca wiadomość. Nastąpiło spowolnienie, mówią naukowcy. Dzień zaczyna się wydłużać, Ziemia obraca się coraz wolniej. Nikt nie wie jaki to będzie miało wpływ na ludzi. Jedno jest pewne – nic już nie będzie wyglądało tak, jak dawniej.

„Ostatecznie zdarzają się nie te katastrofy, których oczekujemy, lecz te, których wcale się nie spodziewamy.”

„Wiek cudów” to chyba pierwsza historia o końcu świata, którą czytałam, nie skupiająca się przede wszystkim na samym kataklizmie, a raczej na zachowaniu ludzi w czasie zagrożenia. Jeżeli szukacie brutalnych scen pełnych rozlewu krwi, to źle trafiliście. Nie ma tu również statków kosmicznych, roztrzaskującej się w drobny mak Statuy Wolności, czy wybuchających wulkanów. Ale wiecie co? To bez znaczenia, bo przez to książka wydaje się jeszcze bardziej realistyczna.


Pierwszoosobowa narratorka w postaci Julii jest trafem w dziesiątkę. Dziewczynka więcej obserwuje, niż sama ocenia, wydarzenia. Wraz z nią poznajemy zasady nowego świata. Widzimy również, jak Julia dorasta i zaczyna rozumieć, że życie nie zawsze jest takie kolorowe, jak by się mogło wydawać.

„[…] miłość się kończy, ludzie zawodzą, czas płynie, epoki przemijają.”

Jak dla mnie dużym minusem był brak autentyczności głównej bohaterki. Ja wszystko rozumiem. Wiem, że dzisiaj dzieci szybko dojrzewają i zaczynają uważać się za „dorosłe”. Ale od kiedy to małe dziewczynki piją na umór, obściskują się ze starszymi facetami i chodzą na całonocne, dzikie imprezy? Za mała na stanik, ale wystarczająco duża na takie rzeczy? Uważam, że w tym miejscu autorka trochę przesadziła. Do tego, momentami akcja trochę się ciągnęła. Brakowało jej dynamizmu. To wyglądało tak, jakby wraz z obrotami naszej planety, życie Julii również ulegało spowolnieniu.

Pomimo tego, „Wiek cudów” to książka, która na długo zostanie w mojej pamięci. Ciepła, melancholijna i skłaniająca do refleksji historia. Opowiada o przyjaźni, miłości i trudnych wyborach w obliczu zagrożenia. Ma własny klimat. W te zimne, jesienne wieczory, czytelnik czuje się, jakby rzeczywiście znalazł się w gorącej Karolinie. Niepokojąca i zaskakująca. Inteligentna analiza ludzkich zachowań. Z niecierpliwością czekam na powstający film. 5/6.